Przykazania enkawudzisty, [w:] Oliwia Wachna, „Dziennik stajenny” [fragment]

Drukuj

 

20.10

            Dzisiaj w stajni był kowal. Przyprowadzałam mu kolejne konie do werkowania i kucia, a po zabiegach odprowadzałam rumaki z powrotem do boksów. „Moje pierwsze!” – szef już przed południem wyznaczył kolejność. Najpierw Siwa, potem Dziadziuś, a następnie Kent. Dalej bracia nierozłączni, Fanatic i Arcybiskup, a za nimi siwa jabłkowita Finezja, na której niegdyś startował Łukasz Wieżba[1]. Bo tak w ogóle, to siwa Finezja nie jest zwyczajną siwą Finezją, ale Finezją, na której startował Łukasz Wieżba.

            Są dwa rodzaje kucia – kucie na zimno i kucie na gorąco. Kucie na gorąco wygląda zjawiskowo. Niejedną sesję fotograficzną można byłoby temu poświęcić. Cały proces odbywa się w stajennym korytarzu, gdzie czteronogi delikwent stoi przywiązany na dwóch uwiązach. Rozgrzane do czerwoności w przenośnym gazowym piecyku podkowy przykłada się do wyrównanych pilnikiem kopyt, żeby ostatecznie wygładzić ich powierzchnię. Kopyto syczy i skwierczy. W powietrze wzbija się chmura gęstego dymu. Roznosi się zapach podobny jednocześnie do palonej gumy i palonego ciała. Umówmy się. Nieważne, skąd znam zapach palonej gumy. Niektóre konie stoją spokojnie, niektóre troszkę się wiercą. Inne przez odruch niespodziewanie kopią w boksy obok, a jeszcze inne są tak rozluźnione, że kładą głowę na plecach kowala i miziają go chrapami po szyi i uszach. Podobno nie wszystkie konie można kuć na gorąco, nie tylko z powodu kondycji kopyta, ale również ze względu na reakcję konia. Zdaniem kowala zwłaszcza te gorącokrwiste, jak np. folbluty, uciekłyby wtedy nawet przez zamknięte drzwi. Szeroko otwarte oczy niektórych naszych koni skierowane na dym wypełzający spod brzucha mówiły same za siebie. Nie mam podstaw do wątpliwości. Ale Dziadziuś akurat stał spokojnie, chociaż to KWPN i do tego ogier. Koniec końców nie jeździłam na nim dzisiaj... przed kuciem lonżowałam Siwą i Kenta; potem już nie zdążyłam wsiąść. A po kuciu trzeba dać kopytom odpocząć. Tak powiedział szef. Tak... Finezja była ostatnim koniem kutym dzisiaj na gorąco, gdyż skończył się gaz z butli we wspomnianym przenośnym piecyku. Potem było już zwykłe kucie na zimno.

            Nasłuchałam się o kątach wsporowych, o motoryce kopyta, o tym, że psy uwielbiają jeść ścinki kopyt z werkowania, a potem rzygają dalej, niż widzą. Kowal pokazał mi krwiaki u koni, które np. mocno w coś kopną. Jeden miał u nas. Nie pamiętam, który. Chociaż to raczej nie krwiaki, a wybroczyny, bo świeże nie były. Gdyby były, podobno przy próbie obcięcia tej części rogu kopytowego popłynęłaby krew. Nasz fachowiec już to przerabiał. A ten koń miał tylko takie ciemnoczerwone półksiężyce na brzegach podeszwy, jakie bez przeszkód można było obciąć obcęgami. Koń nawet nie drgnął, więc wnioskuję, że go nie bolało. Dowiedziałam się, że istnieją okrągłe podkowy, zamknięte, jak okrąg – stosuje się je w przypadku urazów ścięgien albo problemów z trzeszczką kopytową. I uwaga, koń ze specjalnym ortopedycznym kuciem wcale nie jest jakiś prestiżowy. Zasada jest prosta, im więcej „udziwnień” w postaci wkładek czy nietypowego kształtu podkowy, tym więcej problemów. Im mniejsze wymagania/potrzeby, im bardziej standardowe kucie, tym koń ma zdrowsze nogi. „Ortopedyczne podkowy są po to, żeby ten biedny zwierzak w ogóle mógł chodzić, a nie żeby go dowartościować!”, stwierdził kowal. Mijały godziny, a ja patrzyłam na piłowanie kopyt i wbijanie gwoździ. Gwoździe zawsze muszą wyjść, przebić się przez puszkę kopytową na zewnątrz, bo jeśli zostają w kopycie, to wbijają się w miękkie tkanki, co konia boli – wierzchowiec jest wówczas zagwożdżony. A tego nie chcemy.

            – Spróbuj sobie wbić gwoździa pod paznokieć. Te kowalskie fajnie się do tego nadają, wiesz dlaczego?

            – Bo są płaskie.

            Z pana kowala mógłby być niezły enkawudzista, ale ja też co nieco wiem. Przyglądałam się jak smaruje specjalnym kitem zbyt duże dziury w puszce kopytowej po gwoździach z poprzedniego kucia. I usłyszałam, że jeden z najlepszych takich dostępnych na rynku kitów, oczywiście produkcji zagranicznej, zawiera w sobie... koński tłuszcz. Co zostało przetłumaczone na etykiecie po prostu jako tłuszcz zwierzęcy, żeby nie wzbudzać kontrowersji.

            Kowal robił wszystko z taką łatwością, zdawało się, że bez żadnego wysiłku podnosił końskie nogi, wyciągał z nich gwoździe, luzował i ściągał podkowy, obcinał odrosty... trudno się dziwić, w końcu człowiek pracuje w zawodzie dwadzieścia lat, całe moje istnienie. Ja nie spodziewałam się po sobie choćby połowy tej sprawności. Mimo to zechciałam spróbować. Chyba udało mi się wywołać zaskoczenie. Stanęłam z boku klaczy, plecami do jej głowy. Złapałam przednią nogę i podniosłam ją do góry. Zaznaczę, że kopyto trzyma się udami. Wzięłam do ręki obcęgi i zaczęłam podważać podkowę, z jednego i z drugiego boku, a wraz z nią luzować pierwsze gwoździe, po jednym z każdej strony. Potem pomału podważałam następny fragment podkowy, by móc wyciągnąć następne gwoździe i znów odrobinę podważyć całość. No i z podpowiedziami, ale jedną podkowę zdjęłam własnoręcznie. I to z Finezji, na której startował Łukasz Wieżba! Szef sam widział. Nie przepuścił okazji, żeby sprawdzić, czy wiem, jak często należy przeprowadzać werkowanie u koni. Częstotliwość podręcznikowa wynosi od sześciu do ośmiu tygodni, natomiast w praktyce nieraz wystarczy to zrobić raz na ok. trzy miesiące. Kwestia indywidualnych czynników, takich jak tempo wzrostu rogu kopytowego, charakter pracy konia, podłoże i inne. Powiedzmy, że chlebodawca zaakceptował odpowiedź. „Tylko się za to sama nie bierz po pierwszej lekcji! Po trzeciej tak, ale po pierwszej jeszcze nie...”, ostrzegł i spojrzał na fachowca. „A pan to mi chce pracownika podprowadzić?”.

            To, co mi się szczególnie podobało, to fakt, że kowal też jeździł konno. I lubił robić to, co robił. „Jakikolwiek kontakt z końmi jest jakąś formą hipoterapii, prawda?”. Zgadzam się. „Ale nawet z lekarstwem można przedobrzyć”. Z tym już się nie zgadzam, przynajmniej nie w tym przypadku. „Nawet takie proste czynności jak wieczorne karmienie koni bardzo mnie uspokajały. Kiedy zmieniałem pracę, czułem, że strasznie mi tego brakuje...”, wyznał. Jak widać, nowy zawód najwyraźniej nie przetrwał próby czasu.

            Muszę pamiętać o Dżamali i jej odrobaczaniu. Opuchnięta noga po treningu przestała grzać, klacz już nie kuleje, więc można ją wypuścić na pastwisko z resztą stada. Jutro jej właściciele przywiozą preparat, czyli najpóźniej w piątek ściółka w boksie musi być wybrana do zera, do ostatniego ździebełka słomy. Jutro przypomnę panu Marcinowi. Ciekawe, w jakich derkach będę rano wypuszczać konie...

 


Powyższy tekst stanowi wytwór wyobraźni. Wszelkie podobieństwo do realnych wydarzeń lub osób jest przypadkowe, w tym również ewentualna zbieżność imion ludzi i zwierząt.

 

[1] W trosce o zdrowie językowych purystów pragnę zaznaczyć, że niniejszy błąd ortograficzny jest świadomy i celowy, ponieważ nazwiska rządzą się swoimi prawami.

 

Licencja Creative CommonsTen utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe.

   

Autorką ilustracji przedstawiającej konia w kłębach dymu jest Katarzyna Żeglicka.
 
  1. https://www.facebook.com/KatarzynaZeglickaART/

  2. https://www.instagram.com/x_kirrin/?utm_medium=copy_link